2016/08/12

Co zrobić i zjeść w Arequipie, czyli dzień u podnóża wulkanu

O Arequipie nasłuchałem się tyle, że czułem się, jakbym jechał do Atlantydy. Magiczne Białe Miasto, nad którym górują pokryte śniegiem szczyty. I choć lekkie objawy choroby wysokościowej dawały mi się trochę we znaki, Arequipa bez dwóch zdań wpada na moją listę ulubionych miejsc w Peru. ¡Vamos chicos! 


Papaja za Trzy Punkty
W Arequipie budzi mnie ostre słońce, do którego będę się przyzwyczajał przez kolejne cztery dni: w dzień będzie super ciepło, a w nocy zimno, ot taka sobie dwudziestostopniowa amplituda temperatur. Zaczynam dzień żwawym, choć solidnie zdyszanym, spacerem na targ San Camilo, gdzie kupuję kilka Pan de Tres Puntas, tradycyjnych trójkątnych bułek z Arequipy i wielgachny kubek soku z papaya arequipeña  - śniadanie, może nie zawsze idealnie zbilansowane, ale być musi, pamiętajcie! Siorbiąc słodki jugo i podgryzając niemniej słodką bułkę idę na Plaza de Armas, gdzie za chwilę zacznie się moja free walking tour (tak, tak, kolejna, ale konia z rzędem temu, kto pokażcie mi tańszy i fajniejszy sposób na poznanie nowego miasta).






Lamy, alpaki i Pachamama
Wycieczkę nietypowo zaczynamy w… sklepie z ubraniami. A w zasadzie w butiku z wełną, gdzie poznajemy różnice między materiałem z lamy, alpaki, gwanako i wikunii, czyli wszystkich czterech „andyjskich wielbłądów”. Piękne to i gładkie, ale sweterek za 1000 dolarów amerykańskich? Cóż, niech się dobrze nosi. Przez kolejne dwie godziny kręcimy się po i wokół Plaza de Armas, poznając co ciekawsze historie na temat miasta i górującego nad nim wulkanu El Misti, który podobno może lada dzień wybuchnąć. Zaglądamy jeszcze do przepięknego Claustros de la Compañía, gdzie próbujemy zinterpretować symboliczne dekoracje na starych kolumnach i kończymy nasze spotkanie na targu San Camilo, gdzie stara Peruwianka sprzedające bułki kiwa na mnie porozumiewawczo. Choć wiem już, co tu i gdzie, zostaję jeszcze chwilę posłuchać o stoiskach z „medycyną naturalną” - na targu jest ich cała masa, a nazwa nie jest do końca precyzyjna. Sprzedają tu nie tylko zioła, ale też sok z żaby (serio!), wysuszone embriony lamy i kolorowe proszki, które mają udobruchać Pachamamę, czyli Matkę Ziemię. Więc nie tylko o medycynę naturalną tu chodzi, ale o wciąż żywe wśród ludzi wierzenia sprzed epoki konkwistadorów. 














Nadziewana papryka i mrożony ser
Jestem już solidnie głodny, więc słucham rady naszej przewodniczki i idę do oddalonej trochę od ścisłego centrum picanterii, w której serwują typowo dania z Andów. Zamawiam rocoto relleno y pastel de papa (czyli nadziewaną pikantną paprykę z ziemniaczaną zapiekanką), którą miałem na swoje liście must eats. Kolejne danie morderca, więc żeby nie paść, popijam chichą, czyli słodkim, kukurydzianym piwem. Padam chyba przez nie jeszcze bardziej, ale obiad bez deseru to nie obiad, więc wracam na Plaza de Armas po bodaj najbardziej słynny arequipeński słodycz - queso helado. Choć nazwa przywodzi mi na myśl zamrożoną kostkę sera (queso - ser, helado - mrożony), w istocie są to śmietankowe, domowe lody, oprószone przed podaniem cynamonem. Lekkie i odświeżające! Do szczęścia brakuje mi już tylko małej kawy, więc siadam na chwilę w przyjemnej kawiarni i podglądając ruch na placu zbieram siły przed czekająca mnie „wspinaczką”. 





Kajmak, koka i wielka Misti
Kieruję się na zachód, gdzie za rzeką Chili w dzielnicy Antiquilla znajduje się niezły ponoć punkt widokowy. Po drodze kupuję porcję alfajores w wersji mini w papierowym rożku (kruchymi ciasteczkami przełożonymi kajmakiem) i zaglądam na moment do pięknej, starej Casona Tristan del Pozo, której białe mury pięknie kontrastują z szalenie paryskim błękitem nieba. Dziś w budynku mieści się bank, ale można się po nim poplątać, a w dwóch dużych salach znajduje się niewielka wystawa lokalnej sztuki. Gdy pół godziny później docieram do Mirador Portales de Yanahuara, moje płuca błagają o litość, a serce wali mi tak, że chyba słyszą je wszyscy dookoła. Kupuję więc kubek mate de coca i wierząc mocno w jej działanie oglądam sobie majestatyczną Misti. Powoli, powoli mój oddech się wyrównuje. 








Ostatnia Wieczerza w rytmie chirimoya
Na Plaza de Armas wracam chwilę przed zachodem słońca - od 17:00 można zwiedzać arequipeńską Katedrę, oglądam więc jedne z największych organów w Peru i zamknięte w gablotach posągi świętych, które w wydaniu peruwiańskim noszą złote suknie, koronki i mnóstwo cekinów. Po przeciwnej stronie placu stoi jezuicki Iglesia de La Compañía, do którego idę obejrzeć jedną z trzech peruwiańskich wersji Ostatniej Wieczerzy, na której - zamiast jagniaka - podano… świnkę morską. Spryciarze, ci Hiszpanie! Na dziś koniec, bo zachodzące słońce oznacza jedno: temperatura spada o kilkanaście stopni. Zanim więc zmarznę, kupuję w sklepie po drodze kilka owoców chirimoya na kolację i zaszywam się w hostelowym pokoju ze słodkim, kremowym, zupełnie wyjątkowym peruwiańskim owocem.







INFORMACJE PRAKTYCZNE
JAK JECHAĆ: W Arequipie jest lotnisko, ale wygodnie można też dojechać autobusem - z innych miast w Peru albo na przykład z Boliwii (polecam Bolivia/Peru Hop). Zimą (czyli naszym latem) jest ogromna różnica między temperaturą w ciągu dnia, a w nocy, więc musicie mieć ciepłe ubrania.

GDZIE SPAĆ: Wybór jest ogromny. Mogę polecić przyzowity hostel, w którym spałem: Friendly AQP. Śniadanie w cenie, mają też przystępne cenowo wycieczki, na przykład do Kanionu Colca. 


>>> Zobacz też inne miejsca w Peru <<



więcej o mnie