‘El Nido, El Nido, EL NIDO!’ dało
się słyszeć już z hali przylotów lotniska w Puerto Princesa, zanim jeszcze mój
plecak pojawił się na taśmie bagażowej. Świetnie – pomyślałem sobie – z
transportem do Port Barton też nie powinno być problemu. Pudło. Zanim dobrze
rozejrzeliśmy się w około, większa część osób z naszego samolotu (jedynego
wtedy na płycie) siedziała już w ciasnych wnętrzach busów jadących do
rzeczonego El Nido, względnie targowała się o cenę kursu. W terminalu kręciło
się z nami kilkunastu niedobitków. Niedobrze. Przed budynkiem trzech, może
czterech nagabywaczy odpalało papierosa, czekając na kolejny samolot – ‘Szukamy
transportu do Port Barton’, zagaiłem. Ich spojrzenia były wystarczająco wymowne
- ‘No Sir, El Nido’. Bardzo niedobrze. Była nas dwójka, więc wynajmowanie
jakiegokolwiek środka transportu – no, może poza motorem – ekonomicznie byłoby nieracjonalne
i zabójcze dla portfela. Poza tym czy w podróży nie czekamy na takie właśnie
słodkie niespodzianki, wymagające od spieczonych szarych komórek odrobiny
wytężonej pracy?
Po długim kwadransie krążenia w południowym słońcu wokół lotniska wpadliśmy na czterech Francuzów - łamaną angielszczyzną pytali jednego z kierowców o dojazd do Port Barton. Czyli jednak trochę farta? Szybko się dogadaliśmy i w szóstkę wpakowaliśmy do chłodnego busa. Rozsiadłem się na tylnym siedzeniu jeden-i-pół, otworzyłem „Zakazane wrota” Terzaniego, a towarzysze francuskie Lonely Planet. W takim błogostanie minęło mi 2/3 drogi – jak się później okazało, niespotykanej później jakości. Ostatnie kilkanaście kilometrów – którego pokonanie zajęło nam dobrą godzinę - prowadziło wąską, gruntową drogą na zboczu góry. Miejscami była ledwo przejezdna, poorana, wypłukana przez strumienie spływające do doliny. Bywało strasznie, choć na kierowcy to wszystko zdawało się nie robić najmniejszego wrażenia.
Po niemal trzech godzinach od
opuszczenia lotniska wjechaliśmy do cichego, zakurzonego Port Barton, ciasno
wciśniętego między góry a morze. Nie planowaliśmy zostać tu dłużej, a tylko
poczekać na dalszy transfer. Znaleźliśmy przyjemną knajpę, wchłonęliśmy pancit
z wołowiną, popiliśmy zimnym San Miguelem i wyglądaliśmy naszej bangka boat z oślepiająco białej plaży.
Przy niepokojąco niespokojnym
morzu rejs na wyspę Cancipa trwał niecałą godzinę. Wejście znów nie było
wymarzone – zachmurzone niebo, wysokie fale, silny wiatr, plaża szerokości
metra. Tylko uśmiechnięta ekipa z Coconut Garden Island Resort, czekająca na
nas przy plaży, poprawiała trochę atmosferę. Coconut Garden, jedyny ośrodek na
małej wyspie, jest bardzo uroczy, a sama wyspa i plaża naprawdę idylliczne –
przekonałem się o tym następnego dnia rano, gdy w prażącym słońcu miejsce było
nie do poznania.
Coconut Garden Island Resort |
Widok z werandy |
Popołudniowa lektura |
Wszystko jest bardzo zadbane (właściciel jest Szwajcarem), jest
bardzo cicho i spokojnie, jedzenie w restauracji smaczne, choć trochę drogie –
co jest zrozumiałe przy tak ograniczonej infrastrukturze, obsługa bardzo
przyjazna. Rozbawiło mnie też to, że to pierwszy w moim życiu hotel, który
zarezerwowałem przez SMSa i w ten sam sposób targowałem się o cenę noclegu – na
wyspie nie ma dostępu do Internetu. To był prawdziwy reset. Tak prawdziwy, że
po 3 dniach, przeczytaniu dwóch książek i zjedzeniu wszystkiego barachła, które
przywieźliśmy ze sobą, podjęliśmy pierwszą prawdziwie spontaniczną decyzję:
jedziemy do El Nido, w ciemno.
Jeepney - amerykański spadek |
Wróciliśmy więc do Port Barton,
skąd złapaliśmy jeepneya do odrobinę większego, ale równie zakurzonego Roxas, a
stamtąd busa do El Nido. Zajęło nam to w sumie koło 5 godzin, bo spora część
drogi do El Nido – nomen omen głównej drogi wyspy – jest w kiepskim stanie i wiecznej
budowie. Wjazd do miasteczka zupełnie nie robi wrażenia, choć może to kwestia
nastawienia – przypomina mi to lądowanie w Kota Kinabalu na Borneo, gdzie naiwnie
wypatrywałem białych plaż i soczyście zielonych palm kokosowych. Terminal
autobusowy jest na obrzeżach El Nido, więc warto jak najszybciej wskoczyć w trycykla
i poprosić na plażę. Literalnie. A tu zaczęła się prawdziwa zabawa – z ciężkimi
plecakami i w dosłownym pocie czoła ruszyliśmy wzdłuż brzegu w stronę cichej i
wąskiej Caalan Beach.
Caalan Beach |
Wolne miejsca znaleźliśmy w piątym z kolei ośrodku –
rewelacyjnym, głównie ze względu na właścicielkę, Taiyo Resort. Naoko jest
niesamowita – zabawna, opiekuńcza, pomocna przy każdej prośbie czy potrzebie.
To miejsce będę polecał każdemu. 10/10. Samego El Nido, ciasnego, trochę
mrocznego i przybrudzonego, wciśniętego w małą zatoczkę nie nazwałbym rajskim,
jednak panuje w nim specyficzny, hedonistyczny klimat, który może się podobać.
El Nido wciśnięte między morze i góry |
Uliczka El Nido |
Urzekający
jest za to niedaleki archipelag Bacuit – świetne divespoty, piękne plaże i
najpiękniejsza woda, w jakiej przyszło mi pływać. Naprawdę przepięknie.
Island hopping wokół archipelagu Bacuit |
Jedna z lagun w archipelagu Bacuit |
Powrót do Puerto zajął nam około
pięciu godzin. Samolot Cebu Pacific do Manili spóźniał się, więc mieliśmy
chwilę, żeby poplątać się po okolicy, po raz ostatni zjeść pancit i wypić mocnego Red Horse’a (piwnego brata San Miguel’a).
Było trochę żal. Jak na razie Palawan staje się moim azjatyckim #1.
JAK I KIEDY JECHAĆ: Do Puerto Princessa dolecimy z Manili lub Cebu. Lot jest krótki i zwykle niedrogi. Najprzyjemniej w drugiej połowie lutego i w marcu.
CO ROBIĆ: Nurkować i wybrać się na island hopping w archipelagu Bacuit. A jeśli szukacie prawdziwego raju z dala od cywilizacji - wybrać się do Port Barton i stamtąd małą łódką na wyspę Cancipa. Skrajny relaks gwarantowany. Noclegi w jedynym na wyspie Coconut Garden Island Resort rezerwujemy przez SMS (choć na stronie pojawił się już także adres e-mail).
WARTO WIEDZIEĆ: Drogi na Palawanie, podobnie jak w większości kraju, są słabej jakości. Na pokonanie trochę ponad 200 km z PP do El Nido musicie liczyć dobre 4 godziny. Droga do Port Barton jest jeszcze gorsza (ale bardzo widowiskowa :)).
JAK I KIEDY JECHAĆ: Do Puerto Princessa dolecimy z Manili lub Cebu. Lot jest krótki i zwykle niedrogi. Najprzyjemniej w drugiej połowie lutego i w marcu.
CO ROBIĆ: Nurkować i wybrać się na island hopping w archipelagu Bacuit. A jeśli szukacie prawdziwego raju z dala od cywilizacji - wybrać się do Port Barton i stamtąd małą łódką na wyspę Cancipa. Skrajny relaks gwarantowany. Noclegi w jedynym na wyspie Coconut Garden Island Resort rezerwujemy przez SMS (choć na stronie pojawił się już także adres e-mail).
WARTO WIEDZIEĆ: Drogi na Palawanie, podobnie jak w większości kraju, są słabej jakości. Na pokonanie trochę ponad 200 km z PP do El Nido musicie liczyć dobre 4 godziny. Droga do Port Barton jest jeszcze gorsza (ale bardzo widowiskowa :)).