2015/08/13

Co zjeść w Rzymie, czyli polowanie na włoski obiad doskonały.

Włochy kojarzyłem dotąd ze słonecznymi stokami i gorącym bombardino. Urocza, ciepła zima w Dolomitach. Zawsze jednak czułem, że to niepełny obrazek - nie wahałem się więc ani chwili, gdy usłyszałem o pomyśle letniej wycieczki do Włoch. Moje (nie)wielkie włoskie wakacje! 

Rzym - jedno z tych miast, które wywołuje całą masę skojarzeń. Mi w pierwszej chwili do głowy przychodzi Watykan, ale zaraz potem widzę słońce, wąskie uliczki nagrzane słońcem i głośnych Włochów, siedzących przy stolikach z kraciastymi obrusami. No właśnie - Włochy to przecież pyszne jedzenie. Dlatego ja wybieram się do Rzymu na polowanie - menu doskonałego!


Urocze są stacje kolejowe, gdzie pociągi kończą swój bieg i powoli zatrzymują się przed halą wypchaną po brzegi zabieganymi ludźmi. Takie dworce wzbudzają we mnie pewną nostalgię - podróż wydaję się w nich mieć inny wymiar i charakter powolnej celebracji. Jakby wszyscy czekali z namaszczeniem, aż pociąg wtoczy się pod szklany dach i zatrzyma przed ich nosami, a wtedy powoli ruszą peronem, szukając swojego wagonu. Jest w tym jakaś magia.

Do hostelu mam raptem 10 minut drogi, więc opuszczam stację Termini bocznym wyjściem i idę prosto w stronę bazyliki Santa Maria Maggiore. Zatrzymuję się w Blue Hostelu (mapa), który zaintrygował mnie swoim zaproszeniem, nazywając się hostelem butikowym. Nie słyszałem jeszcze o takim wynalazku, a z hostelami mam raczej jednoznaczne skojarzenia, więc ciesze się, że zobaczę, o co chodzi. W hostelu nie ma recepcji, więc wspinam się na trzecie piętro starej kamienicy, gdzie na korytarzu wita mnie Andrea. - Ciao! Miło Cię widzieć! - uśmiech nie schodzi mu z twarzy. Wypytuję go o budynek, bo czuć i widać w nim historię. - To XVII-wieczna kamienica, w której mieścił się klasztor. Miasto czuwało nad tym, żeby nie straciła uroku podczas konserwacji. Faktycznie, oryginalne sufity z drewnianych bel robią na mnie wrażenie. Gdy wchodzę do pokoju, zaczynam rozumieć koncept tego miejsca - cichy, elegancko urządzony, bardzo nastrojowy. Słońce przechodzące przez przymknięte drewniane okiennice stawia kropkę nad i. Włoski klasyk. Korzystając z entuzjazmu Adnrei, wypytuję go jeszcze, gdzie zjeść prawdziwie włoski obiad, z pyszną kawą i deserem. Chowam do kieszeni wygodną mapkę i wychodzę na zalaną słońcem ulicę.  

Na dwóch piętrach jest w sumie 6 przytulnych pokoi.
A w każdym czeka przydatna mapa miasta, na której zaznaczono ciekawe i polecane miejsca. 
W kamienicy zachowano elementy z czasów, gdy znajdował się tu klasztor.
Dzień 1. Menu włoskie numer 1.
Upał jest nieziemski, a słońce w zenicie, więc poza butelką wody nie myślę na razie o niczym innym. Chowając się w cieniu kamienic idę Via Cavour w stronę Koloseum. Tłum i zgiełk, który tu panuje, będzie mi towarzyszył przez następne dwa dni. Okrążam antyczny amfiteatr i wzdłuż Forum Romanum przechodzę na Piazza Venezia, skąd uciekam w trochę chłodniejsze, wąskie uliczki. 




KAWA: Gorące powietrze wysysa ze mnie resztki energii, więc zatrzymuję się w poleconej przez Andreę Sant Eustachio Caffe (mapa), która serwuje podobno jedną z lepszych kaw w mieście. Dziś zacznę od kawy, czemu nie. Wchodzę do małego lokalu i momentalnie przenoszę się w czasie. Mam wrażenie, że za chwilę za plecami przejdzie mi młoda Sophia Loren. Starszy barman w muszce i kamizelce zręcznie nalewa mi caffe freddo - jedyny słuszny wybór przy tak nieznośnej temperaturze. Kawę - jak prawdziwy Rzymianin - wypijam przy barze, pozwalając wycieczkowiczom okupować stoliki w słońcu. Faktycznie jest dobra - gęsta, o bardzo bogatym smaku i z przyjemnym finiszem. Niestety, zapominam uprzedzić, że wolę napój bez cukru, ale i to nie odbiera mi przyjemności smakowania kawy, którą wypala się tu od 1938 roku.  




Trochę odświeżony udaję się na Piazza Navona, który powstał na ruinach starożytnego stadionu cesarza Domicjana. Słońce powoli obniża się, oblewając złotem ulicznych grajków i wystawiających się tu malarzy. Podziwiam chwilę ogromne fontanny i wyprzedzając grupę koreańskich turystów idę w stronę Panteonu. Plac przed nim jest niesłychanie zatłoczony, więc od razu wchodzę do środka i z zachwytem - jak wszyscy wokół mnie - podziwiam talent architekta i świetlne koło, rzucone przez otwór w suficie na ścianę. Tu po raz pierwszy naprawdę czuję, jak długą i bogatą historię ma Rzym. 






DESER: Wciąż nie jestem głodny, a skoro piłem już kawę, to zjem i deser. Zatrzymuję się w pobliskim Bar Giolitti (mapa), który serwuje gelato od 1900 roku, o czym niezbicie świadczy wystrój wnętrza i stroje pracowników. Z kolei tłum przed wejściem i długa kolejka do kasy to dla mnie znak, że dobrze trafiłem. Zamawiam trzy porcje: smakującą latem na riwierze limoncello, mocno prażone orzeszki pistacjowe i słodką, żującą się figę w karmelu. Wychodzę na wąską, brukowaną uliczkę i w cieniu bramy oddaję się hedonistycznej rozkoszy. Mocno kremowe, delikatne lody powoli rozpuszczają się i spływają po waflowym rożku, oblanym czekoladą. Parę śmietankowych strużek niemalże spływa mi po łokciach, ale to bez znaczenia: z przymkniętymi oczami zjadam najlepsze lody w swoim życiu.




Poziom cukru w mojej krwi szaleje, więc przed obiadem chcę zobaczyć jeszcze kilka miejsc. Przechodzę szybko obok fontanny Trevi, która - w remoncie - w całości ogrodzona jest ścianą z pleksi. Niby coś widać, ale nie tego oczekiwałem, więc od razu wspinam się pod kościół Trinita dei Monti i schodzę Schodami Hiszpańskimi. Siadam w ich połowie i w tłumie roześmianych ludzi czekam, aż słońce schowa się za kamienicami. Żałuję, że nie mam ze sobą butelki wina! Przemykam pomiędzy stopniami i prawie biegnę na taras widokowy na obrzeżach Ogrodów Borghese - chcę zdążyć na bajkowy zachód słońca nad Piazza del Popolo. Miękkie słońce pięknie podświetla kopuły kościołów, a niebo nabiera złoto-fioletowej barwy. To naprawdę jeden z ładniejszych zachodów słońca, jakie widziałem.





OBIAD: Zanim tłum ludzi zerwie się do powrotu, schodzę na plac i jadę metrem w okolice Koloseum, gdzie mieści się Osteria della Suburra (mapa), której nie mógł się nachwalić Andrea. - Musisz spróbować, codziennie robią świeżą pastę! Więc próbuję. Czekam chwilę na wolny stolik i zamawiam ręcznie robione fettuccine - rzymskiego brata tagliatelle - w wersji Al Pomodoro. Sos pomidorowy jest słodki i przypomina mi pyszną pomidorówkę w słoneczne lato. Kremowy parmezan świetnie łączy się ze smakiem świeżej bazylii, a chłodne, domowe wino dopełnia całości. Gwar w ogródku prze lokalem powoli cichnie, płacę więc i wracam do hostelu - padam z nóg!



Dzień 2. Menu włoskie numer 2.
KAWA: Nie wyobrażam sobie poranka bez kawy, więc moim pierwszym przystankiem jest pobliska Panella (mapa) - tradycyjna sycylijska piekarnia, która jednak idzie z duchem czasu. Poza pysznymi wypiekami, serwują tu rewelacyjną kawę i prowadzą deli z prawdziwego zdarzenia. Zamawiam dużą czarną kawę z czadowego, ogromnego ekspresu i wariację na temat brioszki z lekkim kremem. Do kawy można też poprosić łyżkę świeżej, produkowanej na miejscu śmietanki. Siadam przy wysokim common table i obserwuję ludzi: drzwi nie zamykają się ani na chwilę, panuje tu nieustanny ruch, wpadają tu starsi mieszkańcy pobliskich kamienic, faceci w garniturach i młodzi hipsterzy. Obok mnie siada młoda włoszka z mocno czerwoną szminką na ustach i kaskiem pod pachą. Z zaplecza cały czas wychodzą piekarze z tacami pełnymi słodko pachnących bułek, rożków i tartinek. Młyn niesamowity. Moje ciastko, gdzieś pomiędzy ciastem francuskim i drożdżowym, jest delikatne i idealnie chrupiące. Ma przyjemny posmak orzechów. Wypełnia je lekki budyń o posmaku cytryny, a pokrywają bardzo grube płatki z migdałów. Mały, słodki majstersztyk. Gdy popijam je rewelacyjną kawą o mocno palonym aromacie, zagaduje do mnie siedzący z gazetą Włoch z naprzeciwka. - Skąd jesteś? Nie mogę rozpoznać tego języka - moczy kawałek puszystej bułki w swoim espresso i szybko zjada, patrząc na mnie. Przez jego twarz przebiega zaciekawienie, choć ciemne Ray Bany i kilkudniowy zarost skutecznie maskują wyraz jego twarzy. - Z Polski, byłeś tam kiedyś? - pytam. - Nie, ale przyjeżdża do nas dużo Polaków! Co tu robisz? - rzuca, urywając kolejny kęs bułki. Gdy mówię mu, że będę w Rzymie jeszcze jeden dzień, a później jadę do Toskanii, uśmiecha się. - Toskania jest piękna! Musisz odwiedzić Florencję, tylko zarezerwuj wcześniej bilety do muzeów, są tam teraz straszne kolejki! Koniecznie zobacz też Sienę. I Arezzo, tam nagrywali La vita è bella, znasz? Na pewno widziałeś. I Volterra, koniecznie jedź do Volterry! Nad morzem też będziesz? Jeśli tak, zatrzymaj się w San Vincenzo. Rozmawiamy jeszcze chwilę, po czym dopijam kawę i macham na do widzenia.  





Resztę przedpołudnia spędzam w Muzeach Watykańskich, które mnie trochę rozczarowują. Może to trochę wina upału i szalonych tłumów, od których nie sposób się uwolnić. Nie tracąc czasu, pokonuję Most św. Anioła i plączę się po czarujących uliczkach Campo de fiori, jednej z bardziej urokliwych dzielnic Rzymu, która przypomina mi paryskie Marais. Panuje tu cisza i spokój, więc droga do mostu Sisto mija niezwykle przyjemnie. Przekraczam nim Tybr i znajduję się w Trastevere, jeszcze bardziej uroczej dzielnicy miasta. Kamienice są tu niższe, place mniejsze, a uliczki węższe, przez co czuje się, jakby znalazł się w małym, włoskim miasteczku. Przeurocze miejsce. 





OBIAD: Skręcam w malutką Vicolo del Bologna i siadam przy małym, chwiejącym się stoliku przed pizzerią Dar Poeta (mapa), w której od 20 lat serwuje się pizzę z tradycyjnego pieca opalanego drewnem. Margherita, którą dostaję, jest przepyszna: na cieniutkim i chrupiącym cieście, z delikatną mozarellą i niesłychanie słodkimi pomidorami. Słońce wyłania się powoli zza kamienicy, oblewając mój stolik popołudniowym, jednak wciąż ostrym światłem, więc dopijam karafkę wina i wracam przez urocze Trastevere na drugą stronę rzeki, kierując się do stacji metra. Pora na deser!





DESER: Włoski posiłek nie byłby kompletny bez najbardziej znanego włoskiego deseru, jadę więc po najlepsze tiramisu w Rzymie. Wysiadam z metra na placu Re di Roma, skąd do Baru Pompi (mapa) jest dosłownie kilka kroków. Zamawiam w kasie dwie porcje tiramisu na wynos - klasycznie i pistacjowe - i z paragonem w ręku idę do baru. Dostaję dwa zgrabne kartonowe pudełka, w których jest też jednorazowa łyżeczka. Próbuję tego słynnego ciastka od Pompi i faktycznie muszę przyznać, że jest niezłe: idealnie słodkie, lekko gorzkie i bardzo kremowe, jednak nie za ciężkie. Stawiam je w swoim rankingu obok tiramisu w wyszczerbionej salaterce, którego próbowałem kiedyś w małym barze we włoskich górach, a które było dotąd dla mnie wyznacznikiem smaku. Wersja pistacjowa okazuje się trochę rozczarowująca: jak dla mnie zbyt kremowa. W Pompi można spróbować też tiramisu w innych smakach (np. truskawkowego), ale po co zmieniać coś, co już jest idealne?




Najedzony i szczęśliwy kieruję się do hostelu - muszę złapać poranny pociąg do Florencji, a przecież muszę jeszcze skończyć tę butelkę wina, która chłodzi się w lodówce. Roma, amore mio!

JAK I KIEDY JECHAĆ: Najtaniej dolecicie Ryanairem lub Wizzairem. Latem może być nieznośnie gorąco, więc przyjemniej wybrać się do Rzymu wiosną lub jesienią.

GDZIE SPAĆ: Blue Hostel oferuje bardzo przytulne i czyste pokoje o standardzie hotelowym, w cenie hostelu. Rezerwacje na stronie www.bluehostel.it. 

CO ZOBACZYĆ/ZROBIĆ: Jeść! Wszystkie opisane przez mnie miejsca serwują pyszne włoskie dania. Koniecznie spróbujcie lodów w Giolitti! 

WARTO WIEDZIEĆ: Jeśli w Ciampino lądujecie późnym wieczorem, dobrym pomysłem może być nocleg w jednym z pobliskich Bed & Breakfast - wyjdzie taniej niż nocleg w centrum i szybciej będziecie w łóżku :) (szczerze polecam Amarcord B&B z darmowym transportem z lotniska). Warto też posiadać konto bankowe, które dobrze sprawdza się w podróży i nie obciąża Was dodatkowymi opłatami za transakcje za granicą i/lub w obcej walucie - polecam skorzystanie z porównywarki najlepszych kont na podróż.

Koniecznie zajrzyj do innych przewodników kulinarnych po włoskich miastach!
>>> Bolonia <<<
>>> Florencja <<<





więcej o mnie