Manila to miasto, które ciężko kochać - sam za nią nie przepadam. Ostatnio udało mi się jednak odkryć niesamowite miejsce - hotel, który przenosi w czasie. Jeśli wybieracie się na Filipiny i macie przesiadkę w Manili, warto zwrócić na niego uwagę.
W nieznośnym upale idę głośną, chaotyczną uliczką, jakich w Manili są tysiące. Zupełnie niespodziewanie docieram do hotelu The henry Manila, schowanego za wysokim, jasnym murem i ciężką bramą. Gdy tylko ją przekraczam, cofam się w czasie o dobrych 70 lat. Przed mną rozciąga się piękny, stary ogród, a wzdłuż kamiennej ścieżki dumnie stoi pięć domów w kolonialnym stylu. Gdy docieram do ostatniego z nich - gdzie znajduje się restauracja i recepcja - mam wrażenie, że jestem gdzieś w Missisipi. Pod sufitem kręcą się powoli wiatraki, a z drzew zwisają kołyszące się lekko pnącza. Leniwy klimat dusznej prowincji. Za żelaznymi, ażurowymi drzwiami w stylu art deco wita mnie nowoczesna recepcja i przemiła obsługa.
Sympatyczny room attendant prowadzi mnie do pokoju. Przez zacieniony korytarz powstały przez połączenie wolnostojących budynków przechodzimy w głąb posiadłości. Kolorowe, geometryczne kafelki na podłodze, drewniane obicia na ścianach i wydeptane, przyjemnie skrzypiące schody dopełniają całego klimatu. To autentyki, jak większość detali w hotelu. Podobnie aparadors, drewniana szafa w moim pokoju - we wszystkich 34 pokojach znajduje się taki mebel, pochodzący jeszcze z czasów hiszpańskiej obecności na wyspach. Lekki styl vintage przestrzennego pokoju dopełniają liczne detale w kolorze rustykalnego złota - okucia mebli, żyrandole, przyciski. Całość się przez to delikatnie błyszczy i wydaje bardziej elegancka. Przez wielkie okno z ozdobnymi, kutymi kratami widzę niekończącą się zieleń, o co w Manili wcale nie jest łatwo.
Wychodzę do wielkiego ogrodu i plączę się chwilę między starymi drzewami - wieczorem zapalą się rozwieszone na nich lampiony, oświetlając delikatnie kolorowe krzewy. Fontanna na podjeździe cicho szumi, a ja kładę się przy basenie i na chwilę odpływam, regenerując siły po nocnym locie z Seulu. Naprawdę ciężko mi uwierzyć, że to ta sama Manila. The Henry Hotel to prawdziwa oaza spokoju i łatwy sposób na ucieczkę od panującego wokół chaosu. Tak mogę odpoczywać :).
JAK I KIEDY JECHAĆ: Manila jest zwykle portem przesiadkowym przed podróżą wgłąb Filipin. Połączenie bezpośrednie z Europy oferują tylko linie KLM, jednak łatwo tu dotrzeć z innych azjatyckich miast tanimi liniami Air Asia albo Cebu Pacific Air. Klimat jest raczej nieznośny i mocno wilgotny - trochę lżej jest podczas naszej zimy.
CO ROBIĆ: Warto spędzić trochę czasu w Intramuros, najstarszej części miasta, w której można poczuć ducha hiszpańskich konkwistadorów (którym to z resztą Filipiny zawdzięczają swoją nazwę) i lepiej poznać historię kraju, jaj bohaterów i epoki Hiszpańskiej. Dla równowagi warto wyskoczyć na kawę i zakupy do dzielnicy (dla w zasadzie miasta) Makati, w której nowoczesne centra handlowe przeplatają się ze strzelającymi w niebo biurowcami.
INFORMACJE PRAKTYCZNE: Nocleg w The Henry Manila zarezerwujecie na stronie hotelu (KLIK) albo w wyszukiwarkach hoteli. W cenie zawarte jest śniadanie. Hotel od lotniska NAIA dzieli niespełna 7 kilometrów - jest ono bardzo słabo skomunikowane z miastem, więc jedyną opcją jest taksówka. Ruch bywa bardzo duży, więc czas dojazdu może się mocno wahać (przy niewielkim ruchu około 20 minut).