Makau zawsze rozpalało moją wyobraźnię - co tam Hong Kong, TO była prawdziwa europejska kolonia! Choć miałem o nim mgliste wyobrażenie, bardzo chciałem je zobaczyć. Zajęło mi to jednak trochę czasu - wreszcie, podczas mojej trzeciej wizyty w Hong Kongu, „podbiłem” paszport i wsiadłem na katamaran płynący do azjatyckiego kraju, gdzie nazwy ulic zapisane są po portugalsku.
Choć dziś Portugalia czasy bogatej świetności ma daleko za sobą, to jej imperium kolonialne było jednym z najstarszych na świecie. Makau weszło oficjalnie w portugalskie władanie w 1887 roku, a wcześniej - przez ponad 300 lat - było jej wypożyczone przez cesarstwo chińskie. Handel i szwindel kwitły, a najstarsza oaza Europy w Azji zaczęła dynamicznie rosnąc i się rozwijać. To wtedy powstały piękne place wyłożone w czarno-białe wzory, kolorowe kamienice z zielonymi okiennicami i urokliwe kościółki. I choć Holendrzy bardzo starali się włączyć Makau do swojej korony, Portugalczycy skutecznie bronili je i zachowali we władaniu aż do 1999 roku, kiedy to rząd chiński przejął nad nim oficjalne zwierzchnictwo (choć Lizbona starała się pozbyć Makau już po Rewolucji Goździków w 1974). Dziś Makau to przed wszystkim atrakcja turystyczna i wesołe miasteczko dla Chińczyków. Z jednej strony: bo mogą poczuć i zobaczyć Europę praktycznie nie opuszczając kraju, a z drugiej: mogą legalnie i bez opamiętania wydawać ciężko zarobione juany w licznych kasynach - Makau nazywane jest „kasynem Chin”, a pod względem dochodu z hazardu przebiło amerykańskie Las Vegas już w 2004. To wszystko sprawia, że Makau może trochę przytłaczać i w pierwszej chwili wywoływać mieszane uczucia. Nie warto się jednak zniechęcać - jak zawsze, 80% turystów odwiedza 20% miejsc, wystarczy więc skręcić w jedną z wąskich, bocznych uliczek, uciec od tłumów i spróbować nie zwracać uwagi na migoczące kolorami tęczy kasyna. No, chyba że macie szczęśliwą rękę i chcecie coś wygrać (przegrać?).
Do Makau nie jest trudno dotrzeć - jest świetnie skomunikowane ze swoim młodszym bratem. Promy z Hong Kongu odpływają czasem nawet co pięć minut! Przechodzę więc przez odprawę, otrzymuję od celnika karteczkę (Hong Kong i Makau przestały wbijać do paszportu pieczątkę - zamiast tego drukują mały świstek z datą wjazdu) i wsiadam na ekspresowy prom, aby niespełna godzinę późnej dotrzeć na miejsce. Krótka przejażdżka lokalnym autobusem pod dość smutnym za dnia budynkiem hotelu Grand Lisboa (nie wiem, czy wysoki, złoty budynek o dziwacznym kształcie jest architektonicznym majstersztykiem, ale dla mnie na pewno kwintesencją kiczu) i wysiadam przy ślicznym Largo do Senado, głównym placu starej części miasta. Teraz szpecą go trochę kiczowate, chińskie ozdoby bożonarodzeniowe - pstrokate choinki, błyszczące łańcuchy i wyblakłe na ostrym słońcu grube bałwanki. Nomen omen niesłychanie zachwycające Chińczyków - z trudem przepycham się przez tłumek fotografujący się z chińsko-portugalskim Santa.
Pod uroczym, żółciutkim kościołem Świętego Dominika pstrykam kilka foto-notatek i z nurtem ludzkiej rzeki płynę w stronę symbolu Makau, czyli ruiny katedry Świętego Pawła. Jej fasada - bo tyle tak naprawdę z katedry pozostało - góruje nad okolicą, dodając jej jeszcze więcej europejskiego klimatu. Kupuję obowiązkową, przepyszną pastel de nata - czyli portugalską tarteletkę z kremem jajecznym - i siadam na szerokich schodach pod ruinami, obserwując ludzi. Choć podobieństwa mógłby policzyć na palcach jednej ręki, czuję się przez chwilę jak na Schodach Hiszpańskich w gorące, rzymskie popołudnie. Mam stąd tylko trzy kroki do Muzeum Makau, więc kolejną godzinę spędzam w Fortaleza do Monte - XVI-wiecznym forcie obronnym, w którym sprytnie ulokowano całkiem niezłe muzeum i z którego wysokich murów rozciąga się świetny widok na okolicę. I na Grand Lisboa oczywiście…
W drodze powrotnej zaglądam do jednej z wielu chińskich piekarni - wszystkie sprzedają praktycznie to samo, a ich flagowym przysmakiem są migdałowe ciasteczka. Wspaniałe, więc nie mogę się powstrzymać przed wzięciem jeszcze kilku kawałków z degustacyjnej tacy. Sprzedawczyni uśmiecha się do mnie i zachęca do zrobienia zdjęcia piekarzowi, który zagniata kolejną porcję ciasta. Są bardzo kruche, bo do ich produkcji używa się mąki z fasoli mung - nie łamią się w ustach, a w zasadzie rozpadają. Słodkie, chrupiące od kawałków migdałów i zapychające jak kleik ryżowy z dzieciństwa. Chińczycy wychodzą z piekarni obładowani torbami pełnymi słodyczy w ozdobnych pudełkach, czuję się więc trochę usprawiedliwiony za tych kilka nadprogramowych, darmowych ciastek.
Jeszcze raz przecinam czarno-biały Largo do Senado i kieruję się do najstarszej części Makau. Gdy docieram do Largo de Santo Agostinho (placu Świętego Augustyna), zupełnie zapominam, że jestem w Chinach. Blado-żółte elewacje, ciężkie, drewniane okiennice, ociekające fuksją bugenwille i niebiesko-białe tabliczki uliczne łatwo wyprowadzają mnie w pole. Zaglądam na chwilę do XIX-wiecznego teatru Dom Pedro V - pierwszego zachodniego teatru w Chinach - i chwilę później zatrzymuję się przed Igreja de São Lourenço, czyli Kościołem Świętego Wawrzyńca, najstarszym w Makau, bo oryginalnie zbudowanym przez Jezuitów przed 1560. Wąska Rua da Barra prowadzi mnie dalej, aż do nadbrzeża, gdzie na skalistym wzgórzu przycupnęła najstarsza świątynia w mieście - przepełniona kadzidlanym dymem A-Ma, poświęcona Matsu, bogini rybaków i żeglarzy. Tu nie ma miejsca na wątpliwości - jestem na Dalekim Wschodzie.
Okopcony świecami i wielkimi kadzidłami ruszam dalej, bo czeka mnie jeszcze mała wspinaczka: słońce powoli zachodzi, a chcę jeszcze zobaczyć panoramę miasta z trzeciego najwyższego wzgórza w Makau - Penha Hill, znanego też jako Wzgórze Biskupa (nazwę tę wzgórze zawdzięcza urokliwemu kościołowi, który powstał tu w w 1622 roku). Trochę zasapany docieram na szczyt, skąd - o dziwo - widać dużo więcej niż tylko hotel Grand Lisboa. Za wysoką Macau Tower, jedną z najnowszych atrakcji miasta, rozciąga się po horyzont widok na wyspy Taipa oraz sztuczną Cotai. Z drugiej strony dumnie stoi fasada błyszczących hoteli i kasyn - tych trochę starszych, bo nowe powstają na Cotai właśnie. To jednak zupełnie inna bajka.
Na sam koniec mojej wizyty jadę więc się z nią zapoznać - w końcu trzeba sobie wyrobić zdanie, prawda? W nowej, dumnej dzielnicy hazardu spędzam niecałe 40 minut. Wystarczy mi rzut oka na Dzwonnicę Świętego Marka i gondole pływające wokół kompleksu The Venetian, żeby wiedzieć, co się kroi. Zdaje się, że Chiny zamarzyły o swoim Las Vegas. I choć pieniędzy przewija się już u nich więcej, to do oryginału im jeszcze daleko. Może na szczęście?
JAK JECHAĆ: W Makau jest lotnisko, na które dolecicie z większości chińskich i niektórych azjatyckich portów. Można wjechać lądem, a najwygodniej połączyć z wizytą w Hongkongu i przypłynąć ekspresowym promem: odpływają z trzech portów w mieście (Hong Kong - Macau Ferry Terminal, China Ferry Terminal oraz Sky Pier Hong Kong International Airport - więcej informacji), w godzinach szczytu nawet co 5 minut. Cena: około 160 HKD w jedną stronę.
CO ROBIĆ: Zdecydowanie, jak mało gdzie, powiem - zaliczyć wszystkie atrakcje! Przespacerować się głównym szlakiem turystycznym od placu Senado do ruin katedry Świętego Pawła, a następnie w przeciwnym kierunku, aż do świątyni A-Ma. Zajrzeć do Muzeum Makao i spróbować migdałowych ciasteczek. No a jeśli macie szczęście lub ochotę, spróbować sił w jednym z kasyn. Kompleks hotelowy The City of Dreams ma ogromną flotę darmowych autobusów, które z wielu miejsc w mieście zawiozą Was pod kasyno, a potem odwiozą do portu albo na lotnisko.
WARTO WIEDZIEĆ: Walutą obowiązującą w Makau jest pataca (MOP) o kursie do HKD zamrożonym na poziomie 1.03, jednak dolary z Hongkongu są powszechnie akceptowane (w przeliczeniu 1:1). Uwaga: resztę możecie otrzymać w MOP, jednak ja nie miałem problemów z wydaniem ich z powrotem w Hongkongu.