2016/04/24

Gdzie zjeść w Bangkoku, czyli podróż w czasie na dachu hotelu Muse

To miesjce dość oryginalne - The Speakeasy w Muse Hotel Bangkok. Muse to jeden z moich ulubionych hoteli - w Bangkoku i w ogóle. To miejsce, które przenosi w czasie: do epoki tajemniczego Syjamu, wielkich odkryć geograficznych i wytrawnych poszukiwaczy przygód. To nie jest po prostu hotel - to niezwyczajne miejsce, do którego zwyczajnie chce się wracać. A jaki jest jego rooftop?


Gdy drzwi windy otwierają się na 24. piętrze hotelu, czuję się, jakbym znalazł się w ekskluzywnym, sekretnym klubie w Paryżu lub Londynie z czasów prohibicji. Ciemny korytarz rozświetlają nastrojowe świece, a spomiędzy gęstych bukietów białych orchidei zerka na mnie moje odbicie w przydymionych lustrach. Cicha muzyka dopełnia tajemniczy nastrój i gdyby nie widok bangkockich wieżowców, który wyłania się, gdy wchodzę do restauracyjnego lobby, zapomniałbym, gdzie jestem. 




Wystylizowany na XX-wiecznego rozrabiakę kelner prowadzi mnie piętro wyżej, gdzie The Speakeasy pokazuje się w całej krasie - pomiędzy niewielkimi kopułami (w których znajdują się odizolowane jadalnie) pochowano stoliki i kanapy, sprawiając, że na całym dachu panuje bardzo kameralna atmosfera. Nie ma tu wielkich przestrzeni, gdzie hula wiatr (jak w niektórych barach na hotelowych dachach), a zamiast tego jest intymnie i przytulnie. Podoba mi się.






Biorę się za menu - nie jest typowe, bo szef kuchni Jean Baptiste zbudował je w oparciu o tradycyjne dania kuchni francuskiej. Obsługa uprzedza mnie, że porcje nie są duże, bo z założenia mają być tylko dodatkiem do koktajli, widoku i rozmów do białego rana (w hotelu są za to dwie inne restauracje: włoska Medici oraz steakhouse Babette’s). Nie mam prostego zadania, bo nie przyjechałem do Bangkoku jeść francuskie specjały - wybieram więc pozycje z możliwie wyraźnym, tajskim sznytem. 

Na pierwszy ogień idzie talerz sygnowanych przystawek: to cztery niewielkie przekąski, które - ku mojej wielkiej radości - okazują się mocno azjatyckie (przynajmniej w większości). Zaczynam od przegrzebek: bardzo miękkich i delikatnych, przełożonych lekko pikantną salsą z trawy cytrynowej. Zaraz obok jest przepyszny tatar z łososia - solidnie doprawiony liśćmi limonki kafir i podany na lekkim krakersie. Rewelacja! Kolejna jest tajska kiełbaska w boczku - bardzo pikantna i raczej przeciętna. I wreszcie niezła krewetka w pikantnej salsie z chilli z kolendrą. Odświeżające i z pazurem! 



Zanim na stole pojawią się dania główne, proszę jeszcze o tajską sałatkę z chrupiących warzyw z grillowanymi kalmarami (której, niestety, nie rozumiem) i sashimi z krewetki królewskiej z dresingiem wasabi i chrupiącą, zieloną fasolką. To najlżejszy i najbardziej puszysty sos wasabi jaki kiedykolwiek jadłem! 



Z daniami głównymi trochę z Tajlandii odlatuję - tak już niestety mam, że jak coś w menu do mnie puści oko, to nie ma przebacz. Wybieram więc risotto z przegrzebkami i pianą z parmezanu oraz wołowinę Wagyu w cieście z sosem pieprzowym i młodymi warzywami. Choć raczej jestem fanem risotto, to jest dla mnie zbyt delikatne i praktycznie pozbawione winnego smaku, który bardzo lubię.  Za to wołowina jest przepyszna, a ciasto cudownie słodkie i kruche. Dobra robota!



Słońce nieubłaganie pędzi za horyzont, więc gdy przychodzi pora na deser, jest już kompletne ciemno i wokół mnie rozciąga się migoczący światłami, spokojny Bangkok. Uwielbiam oglądać go po zmroku z takiej wysokości - wydaje się wtedy taki cichy i potulny (czyli taki, jak z definicji być nie może). Dopijam więc lampkę wina i kończę kolację czekoladowym musem na chrupce z orzeszków ziemnych z lodami oraz… ze zdekonstruowaną tartą cytrynową (sic!). Nie wiedzieć czemu wyobrażałem sobie tartę cytrynową Tatin (czyli do góry nogami), a okazało się - zupełnie mnie nie rozczarowując! - że dekonstrukcja w wydaniu The Speakeasy polega na zastąpieniu kremu lodami cytrynowymi i sorbetem. W połączeniu z chrupiącymi kawałkami maślanego ciasta i plasterkami marynowanej cytryny całość jest bezbłędna. Piątka z plusem! 



Zanim żegnam się ze światem gangsterów, cygar (albo cygaretek) i kapeluszy z piórkiem, wracam piętro niżej i siadam przy wysokim stoliku zaraz przy barierce nastrojowego balkonu.  Zamawiam jeden z koktajli sygnowanych przez The Speakeasy i obserwuję w spokoju, jak nocny Bangkok budzi się do życia. Uwielbiam to miasto! 


INFORMACJE PRAKTYCZNE: The Speakeasy mieści się na 24. i 25. piętrze hotelu Muse Bangkok (rewelacyjnego z resztą!) - oczywiście nie trzeba być hotelowym gościem, żeby zarezerwować tu stolik na kolację albo wpaść na drinka. Jedzenie, choć nie typowo tajskie, jest bardzo smaczne (i wysokiej jakości), a ceny - jak na hotel 5-gwiazdkowy - nie powalają na kolana (przystawki i desery około 200 batów,  a dania główne około 300 batów). Koktajle nie są najtańsze (ok. 300 batów), ale to normalne w Bangkoku (a porównując do niektórych miejsc: nawet tanio). To co mi się bardzo spodobało w The Speakeasy, to kameralny nastrój: jest tu zupełnie inaczej niż w najwyższych (i najbardziej zatłoczonych) rooftop barach w mieście. Więcej informacji, rezerwacje, menu i ceny na stronie hotelu (KLIK).  


więcej o mnie