La Paz okazało się jedną z niespodzianek, których w podróży zdarza się całe mnóstwo. Nie takie straszne, brzydkie, nieprzyjemne i w ogóle paskudne, jak o nim mówią. Prawdę mówiąc, to naprawdę fajne miejsce!
Podróżując z Peru do Boliwii lądem, trudno jest La Paz ominąć. Gdybym posłuchał opinii i rad, z którymi spotykałem się po drodze, pewnie próbowałbym to zrobić, ale jestem raczej ciekawski, więc nie było na to szans. Wsiadłem w Cusco do autobusu Boivia Hop i kilkanaście godzin później, po krótkich przystankach w Puno (i wycieczce na jezioro Titicaca, o której możecie przeczytać TU) i Copacabanie, dotarłem do głębokiej niecki w płaskowyżu Altiplano, na dnie której zbierało się do spania miasto na czubku świata.
Przez następne dwa dni zachodziłem w głowę, o co chodziło wszystkim tym, którzy La Paz nie lubią. Zgoda, przez wysokość czasem ciężko tu oddychać (nie mówiąc o wchodzeniu po schodach), a ulice są głośne, zatłoczone i miejscami zakopcone, ale to nic nietypowego dla dużych miast, zwłaszcza w Ameryce Łacińskiej. Są tu też dzielnice, do których lepiej się nie zapuszczać, ale to to jeszcze bardziej oczywiste (gdzie ich nie ma?). Poza tym La Paz pokazało mi się z czarującej strony: ze swoimi schludnymi, kolorowymi placami, z górującym na doliną wulkanem Illimani, z najlepszą kawiarnią, jaką znalazłem w Boliwii, z szałowymi widokami z nowoczesnej, miejskiej kolejki górskiej i z energicznymi mieszkańcami, z których najbardziej w pamięć zapadają urocze cholitas w szerokich spódnicach, melonikach i z pomponami dyndającymi z warkoczy.
La Paz okazało się dla mnie świetnym i przyjemnym wprowadzeniem do twardej i surowej Boliwii, w której miałem niedługo jeszcze bardziej wymęczyć swoje niedotlenione płuca i zmarznąć najmocniej podczas całej swojej podróży, zobaczyć największe solnisko świata (spełniając tym samym kolejne ze swoich marzeń) i piękne zakątki południowego płaskowyżu Altiplano, z flamingami i buchającymi siarkową parą gejzerami na czele. W La Paz postanowiłem zatrzymać się jeszcze raz, w drodze powrotnej do Peru, zahaczając przy okazji o najwyżej położone na świecie lotnisko i utwierdzając się w przekonaniu, że będę jednym z jego (nielicznych?) ambasadorów - nie nie doceniajcie La Paz!
INFORMACJE PRAKTYCZNE
JAK JECHAĆ: Na podróż między Peru a Boliwią (nawet z samej Limy) polecam Wam Peru/Bolivia Hop, która oferuje nie tylko wygodny przejazd z przystankami w ciekawych miejscach (gdzie możecie nawet zostać na parę dni i skorzystać z organizowanych na miejscu wycieczek), ale ułatwia przekroczenie granicy, która słynie podobno z oszustw i licznych naciągaczy. Więcej informacji na stronie przewoźnika.
GDZIE SPAĆ: Mogę Wam polecić Bunkie Hostel, w którym spałem - bardzo blisko dworca autobusowego (co docenicie jadąc dalej albo wracając wcześnie rano do La Paz) i centrum.
CO ROBIĆ: Wybrać się na pieszą wycieczkę po mieście z Red Cap (uwaga, spore grupy; koszt: 20 boliwianów), poplątać się po Witches Market ze wszystkimi jego dziwactwami (spokojnie, wysuszone lamy, które tu sprzedają, nie zostały zabite, tylko umarły wcześniej z przyczyn naturalnych), wjechać kolejką górską do El Alto, wybrać się na kawę do przeklimatycznej The Writer's Coffee., a w jednej z lokalnych restauracji zjeść na lunch menu del dia (najtańsza opcja na WIELKI posiłek w Boliwii: przystawka, zupa, danie główne, napój, a czasem też deser za 10-15 boliwianów) z typową sopa de mani, czyli zupą z orzeszków ziemnych.